Jeżeli, podobnie jak ja, interesujesz się tematyką rozwoju osobistego, na pewno już nieraz słyszałeś o tzw. strefie komfortu. W branży rozwoju osobistego termin ten jest odmieniany przez wszystkie przypadki. Każdy trener grzmi, że należy wychodzić ze strefy komfortu, bo tylko tak można zmienić swoje życie! Tylko… co to tak naprawdę znaczy? Czy strefa komfortu rzeczywiście ma naukowe podstawy, a może jest to tylko pseudonaukowy bełkot? Sam postanowiłem to sprawdzić i przyznam, że wyniki mojego małego śledztwa naprawdę mnie zaskoczyły. Chcesz wiedzieć dlaczego? W takim razie serdecznie zapraszam Cię do lektury!
W internecie można odnaleźć setki, jeżeli nie tysiące, różnych definicji strefy komfortu. Oczywiście mógłbym teraz sięgnąć do prac wybitnych psychologów i zacytować mnóstwo skomplikowanych, ale za to naprawdę mądrze brzmiących słów 🙂 Ja pójdę jednak inną drogą i postaram się własnymi słowami opisać, jak ja rozumiem to pojęcie.
Dla mnie życie w strefie komfortu oznacza po prostu ciągłe robienie rzeczy, które dobrze znamy i jesteśmy do nich przyzwyczajeni. Innymi słowy, jest to zamykanie całego swojego życia w określonych, ale za to dobrze znanych ramach. Rutyna, powtarzalność, przewidywalność…
Brzmi dość niepozornie, prawda? Kiedy patrzymy na to z tej perspektywy, rzeczywiście trudno zrozumieć potrzebę ciągłego wychodzenia ze strefy komfortu. Koniec końców przyzwyczajenie i chodzenie znanymi drogami nie jest chyba niczym złym… Do czasu.
„Jesteśmy naszymi nawykami” – według mnie to stwierdzenie również urosło do rangi truizmu. Niestety, jak to zwykle z truizmami bywa, każdy je zna, ale mało kto rozumie. Ja sam nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ogromną rolę odgrywają nawyki. Jednak mój pogląd na tę kwestię zmienił się już w czasie lektury książki autorstwa Charlesa Duhigga o jakże wymownym tytule – „Siła nawyku”.
Już na początku tej książki autor przytacza nieprawdopodobną historię. Jest to historia pewnego człowieka o imieniu Eugene, który już w zaawansowanym wieku nagle zapadł na ciężką chorobę. Naukowcy odkryli, że została ona wywołana przez wirusowe zapalenie mózgu. Choć pacjenta udało się uratować, skutki przebytego zakażenia były widoczne gołym okiem. Eugene zaczął cierpieć na poważne problemy z pamięcią i nie był w stanie przypomnieć sobie niczego z ostatnich kilkudziesięciu lat. Co więcej, od czasu choroby praktycznie utracił zdolność do zapamiętywania nowych informacji. Badacze ustalili, że wirus zniszczył środkowy płat skroniowy w jego mózgu, czyli obszar odpowiedzialny między innymi za zdolności kognitywne (przypominanie sobie przeszłości, regulację emocji).
Wydawało się więc, że taki człowiek będzie całkowicie niezdolny do samodzielnej egzystencji. Tymczasem badacze przeżyli prawdziwy szok. Odkryli oni bowiem, że Eugene… jest w stanie samodzielnie wychodzić na spacery i trafiać do domu, choć zapytany o to – nie będzie umiał powiedzieć, gdzie tak naprawdę mieszka. Podobnie wyglądało to w przypadku np. wyjścia do innego pomieszczenia w domu. Eugene był w stanie tam trafić, wykonać wszystkie rutynowe czynności, ale nie umiał tego później wytłumaczyć.
To wszystko doprowadziło naukowców do niezwykłego odkrycia. Ustalili oni bowiem, że wynikało to z nawyków wypracowanych przez Eugene’a jeszcze przed nagłą chorobą. Te nawyki okazały się tak silnie zakorzenione w mózgu, że nawet utrata niemal wszystkich zdolności kognitywnych nie była w stanie ich wymazać!
Moją ulubioną definicją nawyku jest ta przytoczona przez dr Joe Dispenzę w rozmowie z Tomem Bilyeu na kanale Impact Theory. W jej trakcie dr Dispenza stwierdził, że – „nawyk to wyuczony zestaw podświadomych skojarzeń, zachowań i emocji, który został wykształcony przez ciągłe powtarzanie czegoś. Innymi słowy, nawyk powstaje w momencie, kiedy wykonujesz jakąś czynność na tyle często, że Twoje ciało wie lepiej niż mózg, co powinieneś teraz zrobić”.
Co prawda, niektóre stwierdzenia Joe Dispenzy można uznać za kontrowersyjne, ale w powyższym przykładzie jest sporo racji. Dr Jeffrey Nevid w tekście opublikowanym na stronie Psychology Today stwierdził, że nasz mózg bardzo często uruchamia tryb tzw. autopilota. W jego trakcie wykonujemy określone czynności bez większego angażowania świadomego myślenia, gdyż w dużej mierze opieramy się wówczas na podświadomości. Choć może wydawać się to szokujące, taki tryb może aktywować się np. w czasie prowadzenia samochodu! Dla wielu doświadczonych kierowców jazda samochodem stała się tak nawykowa, że w spokojnych warunkach kierują oni autem niemal automatycznie. Oczywiście w nagłych sytuacjach kierowcy mogą wytężyć swoją czujność, ale jest to raczej wyjątek, a nie reguła.
Jak możesz się już domyślać, wspomniany mechanizm tzw. autopilota uruchamia się także w czasie wykonywania wielu czynności dnia codziennego:
Oczywiście wszystkie wymienione przykłady dotyczą raczej przyziemnych czynności. W tych przypadkach nasz wbudowany autopilot radzi sobie naprawdę nieźle. Niestety, ma on również swoją ciemną stronę…
Z bólem serca muszę przyznać, że nie pamiętam autora stwierdzenia, które za chwilę przytoczę. Jednak jest ono na tyle trafne, że ciężko mi się powstrzymać 🙂 Otóż ktoś stwierdził, że nasze mózgi są idealnie przystosowane do życia… do życia około 20 tysięcy lat temu! Niestety, nasze mózgi działają na tych samych zasadach, co mózgi naszych bardzo odległych przodków. Dlaczego miałby to być problem? Ponieważ życie w XXI wieku ma się nijak do życia w starożytnych czasach. Tym samym pojawia się tutaj pewien paradoks. Dotyczy on tego, że niektóre mechanizmy były niezbędne naszym przodkom do przetrwania, ale nam te same mechanizmy mogą już szkodzić!
Doskonałym tego przykładem jest pierwotny nawyk polegający na jedzeniu do syta. W ten sposób nasz mózg chce zachęcić nas do maksymalnego wypełnienia żołądka, aby pomóc nam przetrwać. Z punktu widzenia ewolucji taki mechanizm był w pełni uzasadniony, gdyż nasi przodkowie nie mieli stałego dostępu do pokarmu. Jednak my już taki dostęp mamy i tutaj rodzi się pierwszy problem. W naszych mózgach wciąż działają te same mechanizmy, które skłaniają nas do potencjalnie szkodliwych działań. Owszem, jedzenie do syta miało sens w czasach, kiedy dostępność jedzenia była niższa. Natomiast dzisiaj przejadanie się jest jedną z głównych przyczyn epidemii otyłości w krajach wysoko rozwiniętych.
Jak to się jednak ma do wspomnianej strefy komfortu? Otóż od zarania dziejów jednym z podstawowych zadań naszego mózgu było chronienie nas samych. Eksperci z dziedziny psychologii podkreślają, że mózg co do zasady lubi znane otoczenie i stabilne warunki. Nie trudno więc odgadnąć, że taka zależność działa w dwie strony. Wiele osób ma przez to problemy z adaptacją, czyli przyzwyczajeniem się do nowych warunków i innego otoczenia.
Na pewno ktoś mógłby teraz pomyśleć, że przecież ludzie dysponują także mityczną silną wolą. Problem polega jednak na tym, że silna wola, co zresztą potwierdziły badania, działa jak mięśnie. To oznacza, iż mamy ograniczone zasoby silnej woli, a po ich wyczerpaniu dużo łatwiej ulegamy wszelkim pokusom. Ponadto niektórzy ludzie zachowują się w sposób, jakby w ogóle nie mieli silnej woli. Jednak ja zakładam, że jest to po prostu efekt braku jakiejkolwiek pracy nad samym sobą 😉 Wszystkich czytelników zainteresowanych tym tematem odsyłam do książki autorstwa Kelly McGonical – „Siła woli – poznaj i wykorzystaj mechanizmy samokontroli”.
Jest też dobra wiadomość związana z powyższą analogią. Silną wolę, podobnie jak mięśnie, można regularnie ćwiczyć, co przyniesie wymierne korzyści. Natomiast tutaj w grę może wejść pewna przeszkoda, czyli nasza słynna strefa komfortu!
W tym tekście wspomniałem już o co najmniej trzech mechanizmach, które mogą rządzić naszym zachowaniem. Według mnie jest to dowód na to, że pojęcie strefy komfortu ma naprawdę dużo sensu. Moim zdaniem działa tutaj pewien stały schemat:
Błędne koło, czyż nie? Jeden z moich ulubieńców, czyli słynny Brian Tracy, często powtarza, że – „Złe nawyki łatwo jest wyrobić, ale trudno się z nimi żyje. Natomiast dobre nawyki ciężko wyrobić, ale za to ułatwiają one życie”. Jest w tym wiele racji. Dlatego warto wykorzystać wszystkie wymienione do tej pory informacje, aby wyrwać się z okowów strefy komfortu. W jaki sposób? Oto kilka praktycznych porad.
Nasz wewnętrzny autopilot ma to do siebie, że, nie zgadniesz, działa automatycznie. Tym samym w wielu sytuacjach możemy po prostu coś robić bez zastanawiania się nad sensem danej czynności. Podejrzewam, że właśnie w taki sposób swój wolny czas spędzają miłośnicy telewizji i brazylijskich seriali 😉 Jak więc temu przeciwdziałać?
Według mnie jedną z najlepszych strategii jest prowadzenie dziennika. Tak, tak, wiem – jest to tak oklepana rada, że nie mógłbym napisać nic bardziej banalnego. Jednak sęk w tym, że… to działa (przynajmniej u mnie). Prowadzenie dziennika ma jedną podstawową zaletę, gdyż pokazuje nam czarno na białym, jak korzystamy z własnego czasu. Dzięki temu możemy odkryć, iż np. spędzamy przed telewizorem lub komputerem znacznie więcej czasu niż początkowo zakładaliśmy. Prowadzenie dziennika jest więc pierwszym krokiem do tego, aby poznać swój rozkład dnia. Dopiero na tej podstawie możemy później określić, co warto dodać, a co warto usunąć z naszego planu dnia.
Prowadzenie dziennika ma jeszcze jeden atut, gdyż uczy świadomości. Niedoścignionym wzorem w tej dziedzinie jest Eckhart Tolle, czyli autor kultowej „Potęgi Teraźniejszości”. Uczy on, że powinniśmy zawsze skupiać się na trwającej chwili, co ja rozumiem jako wyłączanie wspomnianego „autopilota”. Jeżeli wydaje Ci się to zbyt proste, przypominam o tym, że liczne badania naukowe potwierdzają istnienie takiego mechanizmu. Natomiast podstawą jakiejkolwiek zmiany jest uświadomienie sobie problemu.
Tym samym poznanie swojego planu dnia i świadoma modyfikacja takiego planu będzie dobrym początkiem. Co dalej?
Jeżeli zamierzamy zbudować zupełnie nowy nawyk, nie powinniśmy rzucać się od razu na głęboką wodę. W wielu przypadkach przyniesie to bowiem efekt odwrotny do zamierzonego. Jeśli ktoś nigdy w życiu nie był na siłowni i nagle zacznie tam chodzić codziennie, jego ciało nie wytrzyma takiego obciążenia. Dlatego każdą zmianę należy zaczynać od małych kroków. Ma to jedną ważną zaletę. Małe i stosunkowo łatwe kroki pozwolą na stopniowe budowanie nawyku systematyczności. Z kolei systematyczność to klucz do wypracowania dowolnej trwałej zmiany.
Oczywiście nie mogę podać Ci żadnej gotowej recepty na zbudowanie planu, ponieważ wszystko zależy od Twoich celów. Jeżeli chodzi o wychodzenie ze strefy komfortu, dobrym pomysłem będzie codzienne robienie rzeczy, na które niekoniecznie masz ochotę. Nie lubisz uprawiać sportu? W takim razie spróbuj codziennie ćwiczyć choćby przez kilka minut. Nie przepadasz za zdrowym jedzeniem? Wyznacz sobie zadanie polegające na dodaniu warzywa lub owocu do każdego spożywanego posiłku. Co jasne, sam możesz wymyślać podobne wyzwania 🙂
Wspomniana już systematyczność sprawi, że nowe czynności po pewnym czasie staną się rutynowe. Tym samym, jakkolwiek by to nie brzmiało, staną się one częścią naszej „nowej” strefy komfortu. Zmiana dotychczasowych nawyków może być celem samym w sobie, ale może również służyć do realizacji jeszcze większych celów. Pod tym względem ogranicza Cię tylko własna wyobraźnia i ambicja 🙂
Według mnie strefa komfortu jest określeniem stanowiącym wypadkową kilku różnych mechanizmów. Współczesna psychologia dostarczyła wielu dowodów na to, że naszym zachowaniem często rządzą wypracowane nawyki. One z kolei sprawiają, że rzadko kiedy decydujemy się na wychodzenie poza znane ramy. Przez to strefa komfortu staje się swoistą bańką, przez którą staramy się łapać życie. Co jasne, nie ma w tym nic złego. Przynajmniej do momentu, kiedy stwierdzimy, że potrzebujemy jakiejś zmiany w dotychczasowym życiu. Wtedy nasza milutka strefa komfortu pokazuje swoje mroczne oblicze i utrudnia nam wyrobienie nowych nawyków. Na szczęście możemy skutecznie walczyć z naszą podświadomą awersją do próbowania nowych rzeczy i zmieniania swojego życia. Dlatego ja gorąco do tego zachęcam 😉
Przeczytaj także:
This site is protected by wp-copyrightpro.com